Gdzie no-code spełnia swoje zadanie, a kiedy warto pomyśleć o systemie dedykowanym?

Pamiętam dzień, w którym kolega z branży z wypiekami na twarzy opowiadał mi o swoim nowym systemie wewnętrznym stworzonym w no-code. Mówił o błyskawicznej konfiguracji i braku kosztów związanych z zatrudnieniem programistów. Wszedł w to całą parą, rozbudował kilka procesów, oparł na nim obsługę klientów i wewnętrzne raporty. Minęło parę miesięcy i zaczął szeptem przyznawać, że coś jest nie tak. Potrzebował kolejnych wtyczek, usług i narzędzi, a każda z tych rzeczy generowała dodatkowe opłaty. No i wydajność – gdy chciał wprowadzić nowe, bardziej skomplikowane procesy, system zaczął się zwyczajnie krztusić.

Krótka fascynacja i wielkie plany

Zwykle, kiedy zabieram się za tworzenie MVP (Minimum Viable Product) dla nowego projektu, spoglądam na no-code z pewną sympatią. Zdarza się, że klient szuka szybkiego rozwiązania, chce pokazać światu pierwszą wersję swojego pomysłu i sprawdzić, czy w ogóle ma on szansę zaistnieć. Wtedy no-code bywa strzałem w dziesiątkę: mały wysiłek, błyskawiczna konfiguracja i niskie koszty na starcie. Pozwala wystartować, zgromadzić pierwszych użytkowników, dać się zauważyć.

Problem pojawia się dopiero po jakimś czasie, kiedy entuzjazm wciąż jest wysoki, ale aplikacja robi się coraz większa i coraz śmielej patrzy w przyszłość. W pewnym momencie okazuje się, że żeby wprowadzić coś niestandardowego, trzeba sięgnąć po kolejne moduły, integracje zewnętrznych dostawców lub nawet przejść na inny plan subskrypcyjny. Gdy dochodzą nowe pomysły, które wykraczają poza możliwości wyjściowej platformy, następuje technologiczny rozjazd. Zamiast jednego narzędzia mamy kilka, każde obsługuje fragment systemu, a użytkownicy zaczynają się gubić w logowaniu, dostępach i kosztach dodatkowych funkcji.

Koszty podane małym druczkiem

Na początku zawsze wygląda to niewinnie. Oczywiście, na etapie testów rachunek jest klarowny, a do miesięcznej opłaty nikt się nie przyczepia. Kiedy jednak biznes rośnie, platforma no-code rozrasta się razem z nim, a każde nowe wymaganie wymaga kolejnej integracji, kolejnej subskrypcji, kolejnego modułu. W efekcie, to co miało być tanie, okazuje się w dłuższej perspektywie całkiem kosztowne. Dodatkowo rozproszona konfiguracja na kilku platformach utrudnia skalowanie i utrzymanie spójności. Nie raz widziałem, jak ktoś próbował zoptymalizować koszty, a kończył z jeszcze większym chaosem organizacyjnym.

Rola kontroli i niezależności

Rozwiązania dedykowane działają inaczej. Zaprojektowane specjalnie z myślą o danej firmie, nie mają sztucznie narzuconych ograniczeń, a rozbudowa przypomina budowanie z klocków na własnych warunkach. Owszem, na starcie inwestujemy więcej czasu i środków w opracowanie fundamentów, pisanie kodu i konfigurację. Jednak w dalszej perspektywie biznesowej zyskujemy nad tym systemem pełną kontrolę i wolność. Możemy do woli modyfikować dowolny obszar, nie martwiąc się, że platforma pociągnie za sobą kolejną oplątaną subskrypcję.

Wiem od przedsiębiorców, którzy przeszli drogę no-code i porzucili ją na rzecz aplikacji szytych na miarę, że decydujący był brak konieczności ciągłego dostosowywania się do reguł narzucanych przez zewnętrznych dostawców. Jeśli chcieli w swojej aplikacji zmienić sposób rozliczania, wprowadzić dodatkową analitykę czy zarządzać nietypowymi procesami logistyki – przy rozwiązaniu dedykowanym mieli ku temu pełną swobodę. W no-code zbyt często napotykali ściany i musieli kombinować, jak te ograniczenia obejść albo po prostu zmienić narzędzie.

Przyszłość, która może zaskoczyć

Na starcie wszystko wydaje się proste i bezpieczne. Klikamy, konfigurujemy, a system działa. Gdy jednak firma zaczyna się rozwijać, może się okazać, że dotychczasowe rozwiązanie ma coraz mniej sensu. Wydajność siada, integracje zaczynają się sypać, a zespół traci mnóstwo czasu na próby zszywania wszystkiego tak, by w ogóle działało. Koniec końców wniosek bywa bolesny: to, co było idealne dla prototypu czy MVP, kompletnie nie pasuje do docelowego systemu, który ma obsługiwać setki procesów i tysiące użytkowników.

Wnioski w długiej perspektywie

Patrząc na to wszystko z boku, szczególnie w kontekście doświadczeń wielu moich klientów, dostrzegam jedną prawidłowość. No-code świetnie sprawdza się, gdy potrzebujemy szybko przetestować pomysł i pokazać światu pierwsze efekty. Lecz kiedy celujemy w stabilne, rozbudowane i w pełni profesjonalne rozwiązanie, no-code prędzej czy później okaże się za ciasny. Zamiast pozwolić firmie rozwinąć skrzydła, przycina jej możliwości i pączkuje w liczne nieoczekiwane koszty.

Zdecydowanie widzę przewagę rozwiązań dedykowanych, gdy myślimy o potężnym systemie, który będzie sercem firmy na wiele lat. Inwestycja na początku może wydawać się większa, ale w długim horyzoncie daje spokój, swobodę rozbudowy i pełną kontrolę, bez zaskakujących rachunków i narzuconych z góry ograniczeń. Podsumowując, to, co na start wygląda na wymarzony scenariusz, w dalszej perspektywie często nie wytrzymuje tempa rozwoju biznesu. Właśnie dlatego uważam, że przy poważnych projektach lub obsłudze setek procesów no-code jest skazane na przegraną w starciu z oprogramowaniem tworzonym od podstaw.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Koniecznie przeczytaj także