Czy jedna osoba to też zespół?

Gdy zacząłem publikować posty postanowiłem sobie, że będę starał się to robić w miarę możliwości regularnie, w każdy poniedziałek rano. W zeszłym tygodniu dopadło mnie jakieś choróbsko i przez kilka dni nie byłem w stanie się podnieść z pozycji horyzontalnej. O napisaniu czegokolwiek już zupełnie nie było mowy. Nie zdążyłem się przygotować do sytuacji, w której dopadła mnie niemoc twórcza i nie byłem w stanie dotrzymać terminu. Wiem, że powinienem był zabezpieczyć się przed taką sytuacją i mieć napisane kilka artykułów na zapas. Ale nie miałem. Nie przygotowałem się i w zeszłym tygodniu nie pojawił się mój wpis. 

Ale sytuacja ta przywiodła mi na myśl pewne rozważania na temat dyspozycyjności i dostępności przedsiębiorcy w sytuacji prowadzenia działalności gospodarczej.

Pamiętam, że gdy ponad 20 lat temu zaczynałem prowadzić firmę i byłem sam – wszystko wydawało się proste. Mogłem liczyć na siebie, dziękować sobie, lub do siebie mieć pretensje.

Wiedziałem, że każde zlecenie, które otrzymałem – musiałem zrealizować samodzielnie. Nie miałem nikogo, komu mogłem zlecić jego wykonanie. Ale też powodowało to tyle, że miałem stuprocentowy wpływ na jakość wykonania tego zlecenia. Podobnie jak na termin realizacji – to od mojej dyspozycyjności i skuteczności zależał termin oddania zlecenia klientowi. Nie miało też znaczenia czy jestem chory, zmęczony, czy zaplanowałem urlop – jeśli zadeklarowałem klientowi, że do dnia X oddam jego projekt, to choćby się waliło i paliło – termin musiał zostać dotrzymany.

Wiedziałem też na co się z klientem umawiałem, a – co bardzo ważne – na co się ewidentnie nie umawiałem. Dzięki temu w momencie oddawania projektu klientowi byłem pewny, że jeśli coś zostało przeze mnie zrobione, to dlatego, że tak ustaliliśmy, a jeśli nie zostało zrobione, to dlatego, że nie było to przewidziane w zakresie ustalonych prac. I nie było wtedy problemów z rozszerzaniem zakresu zlecenia, z pełzającymi projektami, z opóźnionymi realizacjami, bo zawsze wszystko było w punkt. Tego pilnowałem przede wszystkim.

Pamiętam kiedyś jeden projekt, którego realizacji się podjąłem. Zaczynałem wtedy uczyć się nowej technologii, języka ActionScript, który był używany do programowania aplikacji w środowisku Macromedia Flash (później Adobe Flash). Dziś już technologia martwa – wtedy zaczynała pojawiać się na rynku, oszałamiając możliwościami. 

Skontaktował się ze mną klient i powiedział, że ma do zrobienia projekt – aplikację do realizacji quizów kompetencyjnych, współpracujących poprzez protokół SCORM z systemem LMS klienta, firmy Panasonic. Na wykonania zadania jest zaledwie miesiąc i mały budżet – tysiąc złotych. Z całej rozmowy zapamiętałem tylko “Panasonic” i powiedziałem, że jestem zainteresowany. Tamta deklaracja była początkiem 30 kolejnych dni, w których spałem po 2-3 godziny dziennie, czytałem materiały, które były wtedy dostępne (nie było wtedy Google, ani tym bardziej StackOverFlow) i pisałem kod. W przededniu wyznaczonego terminu program był gotowy, a kilka dni później firma Panasonic przy jego pomocy zrealizowała testy dla swoich pracowników zgodnie z oczekiwaniami. Nie brałem pod uwagę sytuacji, w której projekt nie będzie gotowy na czas – to nie wchodziło w rachubę.

Przyzwyczaiłem w ten sposób klientów do tego, że dowożę projekty, że spełniam obietnice, które składam przyjmując zlecenie. A ponieważ jakość wykonywanych projektów była wysoka, to nigdy nie narzekałem na brak zleceń. Klienci przychodzili do mnie sami. 

Moja sytuacja materialna wtedy była też całkiem niezła, bo wiedziałem ile czasu potrzebuję na wykonanie danego zadania i mogłem dokonać precyzyjnej wyceny jego realizacji. Tym samym, znając swoje stałe koszty (ZUS, podatki, czynsz za niewielkie biuro, paliwo do auta) łatwo było zarządzać finansami. Ponadto, miałem bezpośredni kontakt z każdym z klientów i zawsze byłem pewny, że klient będzie w stanie zapłacić mi za zlecone usługi, zanim podjąłem się realizacji prac. Jeśli miałem wątpliwości – brałem zadatek.

Minusem takiego trybu pracy było to, że nie mogłem sobie pozwolić na dłuższą nieobecność, urlop, czy chorobę. Szczególnie, że miałem w tamtym czasie podpisane umowy, które obligowały mnie do stałego nadzoru nad systemami, które zbudowałem i wdrożyłem dla klientów. Tym samym – musiałem stale czuwać nad poprawnością działania serwerów i aplikacji, być wciąż online i w gotowości do działania. 

Byłem więźniem własnej firmy.

Z drugiej strony: nie byłem w stanie podjąć się realizacji naprawdę dużych zleceń – takich, które wymagały większego zespołu. Klienci, którzy mieli takie potrzeby, omijali mnie dużym łukiem.

Po pewnym czasie postanowiłem zatrudnić pierwszych pracowników. Człowiek od grafiki, programiści. Zacząłem delegować zadania, ale wciąż pilnować tego, w jaki sposób wykonywane są poszczególne zadania i starać się dbać o terminowość ich realizacji. Jednocześnie nadal sam brałem czynny udział w tworzeniu programów dla klientów. Zauważyłem jednak, że pomimo najszczerszych chęci, parametry, o które tak dbałem i na których tak mi zależało, zaczęły spadać. Zaczęły pojawiać się opóźnienia w realizacji projektów, klienci zwracali uwagę na drobne niedoróbki w dostarczanych programach. Nie były to duże kłopoty, ale dla mnie był to sygnał, że dzieje się coś niedobrego.

Postanowiłem bardziej zaangażować się w proces zarządzania, kosztem wykonywania oprogramowania. Przestałem być programistą, stałem się menedżerem. Powiększyłem też zespół, by zwiększyć jego efektywność. Byliśmy w stanie przyjmować duże zlecenia, realizować duże projekty, pisać oprogramowanie dla dużych podmiotów. 

Wciąż jednak parametry, na których mi zależało, nie poprawiły się. Nadal pojawiały się zarówno opóźnienia w realizacji, przesunięcia dealine’ów, jak i reklamacje ze strony klientów. Oczywiście, wynikało to ze stopnia skomplikowania realizowanych projektów. Co więcej, często te projekty były bardzo innowacyjne i musieliśmy wymyślać sposób rozwiązania postawionego przed nami problemu, a to wpływało na trudność z oszacowaniem czasu realizacji. 

Ponadto, zaczęły się pojawiać zagadnienia, których nie znałem, gdy samodzielnie prowadziłem firmę, np. rotacja pracowników, choroby w kluczowych momentach projektu, urlopy na żądanie, itp. Miałem też wątpliwą przyjemność rozstrzygania sporów pracowniczych i rozwiązywania konfliktów interpersonalnych.

Oczywiście, pojawiła się kwestia rekrutacji, szkoleń pracowniczych, zagadnienia związane z rozwojem i relacjami pracowniczymi.

Doszły też zagadnienia związane z aspektami samego prowadzenia działalności, tj. znacznie więcej papierów, obsługa aspektów prawnych, organizacyjnych i związanych z zapewnieniem należytych warunków pracy pracownikom.

Chcę też zwrócić uwagę na kwestię bezpieczeństwa finansowego. Na wynagrodzenia pracowników oraz wszelkie stowarzyszone z tym daniny (ZUS, podatki) firma potrzebuje znacznie więcej pieniędzy niż w przypadku jednoosobowej działalności. Co więcej, od chwili gdy firma zatrudnia pracowników, konieczne jest zapewnienie terminowej wypłaty wynagrodzeń, niezależnie od wszystkiego. Pracownika nie obchodzi, czy firmie udało się skończyć projekt i otrzymać za niego zapłatę, czy nie.

Dziś, po wielu latach, udało się wypracować sytuację, w której terminowość projektów i ich jakość jest na zadowalającym poziomie. Przekłada się to na rentowność zleceń i sytuację całej firmy. 

Dzięki temu mogę sobie pozwolić na to, by wyłączyć się z bieżącej działalności firmy i spokojnie chorować, nie martwiąc się o losy projektów. 

Nadal jednak pozostaje kilka takich przestrzeni, w które jestem zaangażowany osobiście i tylko ja mogę się nimi zająć. Blog jest jedną z nich – pod moją nieobecność jest skazany na brak nowych wpisów. Ale nie zamierzam tego zmieniać – nie chcę delegować tworzenia wpisów na moim blogu na kogoś innego, a regularność wpisów postaram się zapewnić nieco inaczej.

Udostępnij ten artykuł